środa, 4 lutego 2015

Sznur srebrny z czernią, koralikowo-szydełkowy - metoda na stres

Witajcie w ten lekko mroźny dzień,

Zima jednak chyba zdecydowała się rozwinąć skrzydła. Dziś jest lekki mróz i słońce. Tak lubię najbardziej, tylko trochę śniegu brak. Tylko spacerować w taką aurę.
Wieczory są jeszcze długie, dlatego czasem trzeba czymś się zająć. Książki pochłonęłam już 3 w tym roku, pomimo natłoku zajęć związanych przygotowaniem do obrony doktoratu. Czasem musiałam po prostu ukoić nerwy. Wtedy najlepiej zająć ręce i mózg czymś pochłaniającym. Dla mnie są to wszelkiego rodzaju robótki ręczne. Czapek wydziergałam całe grono, jakieś szaliki tez się znajdą. Komin nadal czeka na skończenie, bo jakoś mozolnie mi z nim idzie, ze względu na planowaną i wzór. Dlatego tym razem była to dziergana biżuteria, czyli koraliki na szydełku.
Srebrno - czarny sznur koralikowy

Biżuteria z koralików robiona tą metoda skradła moje serce. Postanowiłam, że sięgnę do zapasów dawno zapomnianych drobnych koralików, rzuconych na dno pudła ze skarbami. W nauce najbardziej pomogła mi ta strona http://koralikowaweraph.blogspot.com/2011/09/kurs-sznurow-szydekowo-koralikowych.html.

Początki łatwe nie były. Po jednym dniu ciągłego próbowania i prucia, zrozumiałam dokładnie o co tak naprawdę chodzi w tej technice. Wtedy zaczął powstawać pierwszy sznur korali, którym się Wam dziś pochwalę. Na ok. 65 cm sznur koralikowy, robiony na tzw. 6 koralików w okrążeniu potrzebowałam ok. 4 m nawleczonych koralików. Użyłam koralików czarnych w białe paski (C) oraz srebrnych (S), nawleczonych według schematu: C S S C S S. 
Sposób rozkładu kolorów i wzoru

Efekt to szerokie srebrne pasy przedzielone wąskim czarnym. Nie posiadałam końcówek do wklejania, dlatego po zakończeniu robótki koraliki zszyłam. Może nie są idealne, ale dla mnie są piękne i „moje”. Wiem, że na pewno na tym jednym sznurze koralikowym się nie skończy. Jak Wam się podoba?
Gotowy naszyjnik
Gotowy sznur koralikowy-szydełkowy

Powiem jedno – zajęcie nie jest bardzo żmudne. Koraliki w miarę szybko przyrastają. Wymagają skupienia i koncentracji, czyli tego czego wtedy potrzebowałam – oderwania mózgu na chwilę do czegoś zupełnie innego. Zrelaksowało mnie to dzierganie na pewno i to bardzo. :)

Pozdrawiam serdecznie,



Mikry Zakątek
(Ania)

środa, 28 stycznia 2015

Antyperspirant, który nie działa – Garnier NEO

Witajcie,

Była chwila ciszy na blogu zaraz po starcie, ale jedyne co mam na swoje usprawiedliwienie, to że właśnie obroniłam tytuł doktora. :-) Było i jest to dla mnie bardzo ważne. Spełniło się jedno z moich marzeń. Jest to uczucie wprost rewelacyjne i ciężkie jednocześnie do opisania. Teraz tylko po tym ogromnym wysiłku związanym z przygotowaniami do tego wydarzenia, egzaminami, pisaniem samego doktoratu i załatwianiem mnóstwa rzeczy dookoła tego wydarzenia muszę się porządnie zregenerować. Odpocząć przede wszystkim. Nie myślałam, że będę tak zmęczona tym wszystkim. Ale opłacało się. :-)
Mój doktorat i jego temat na nim siedzący, czyli E. coli.

Jedną z from relaksu będzie nadrabianie zaległości na blogu. Dziś spieszę do Was z recenzją kosmetycznego bubla, który nieopatrznie jakiś czas temu trafił w moje ręce. Antyperspirant Garnier NEO, w wersji Shower Clean to pierwszy na rynku antyperspirant w formie suchego kremu, który ma jednocześnie chronić i regenerować skórę pod pachami do 48 godzin. Na KWC znajdziecie go tutaj.
Nie będę się rozwodzić nad opisem producenta. Przejdę od razu do mojej opinii.

Opakowanie: Opakowanie jest estetyczne. Aplikator jest gładki i płynnie przesuwa się po skórze. Problem miałam jedynie z wydobyciem z opakowania końcówki antyperspirantu. Tutaj moim zdaniem tubka mogłaby być bardziej miękka. Ale generalnie opakowanie na plus.

Skład: Skład możecie znaleźć na KWC lub na zdjęciu poniżej. Nie będę się na tym skupiać.

Konsystencja: Krem wchłania się szybko i schnie prawie równie błyskawicznie – ale uwaga – tylko przy niewielkiej ilości preparatu. Przy większej ilości kremu wchłania się i schnie wolniej, nie jest to duża różnica, ale rano każda chwila się liczy. Gdy przedobrzymy, może zostawiać ślady na ciemnych ubraniach, ale przy zachowaniu umiaru, nie ma takiej tendencji.

Działanie: Nie działa. U mnie się nie sprawdza. Na pewno trzeba mu jedno oddać, że nie podrażnia skóry, nawet zaraz po depilacji. Także może być dobry dla osób, których podrażniają silniejsze antyperspiranty. Ale jakiejś większej regeneracji też nie zauważyłam. Nie to, żeby nie działał w ogóle. Robi to, ale słabo. Po kilku godzinach mam wrażenie, jakby krem się pod pachami rozpływał lekko i mam uczucie czegoś wilgotnego. Nie fajnie. Do tego zapach, który miałam, czyli Shower Clean utleniał się dość szybko do jakiejś mało przyjemnej woni i miałam wrażenie, że pachnę wilgotną ścierką, której ktoś zapomniał wyjąć w porę z pralki. Nie fajnie po raz drugi. Dlatego zdecydowanie na nie. A szkoda, bo zapowiadał się ciekawie, a inne antyperspiranty Garnier zawsze się u mnie sprawdzały. Jestem rozczarowana i nie kupię ponownie.

Miałyście z nim do czynienia? Jak Wasze wrażenia? Macie jakiś ulubiony i sprawdzony antyperspirant?

Pozdrawiam serdecznie,

Mikry Zakątek

(Ania)

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Zimowe aromatyczne wieczory – świeca i wosk Yankee Candle – Snow In Love

Witajcie wieczorową porą,

W zimowe długie wieczory warto umilić sobie wieczór przyjemnym otulającym aromatem. W takie dni często goszczą u mnie różne aromatyzery powietrza. Najchętniej od kilku miesięcy sięgam po woski Yankee Candle. Wszędzie w blogosferze pełno o woskach i świecach tej firmy. Nie bez powodu. Zapachy są cudne i wyjątkowe, a ich woń w powietrzu unosi się długo. Jestem ich zdecydowaną fanką. :)

Jakiś czas temu zawitała także u mnie pierwsza świeca Yankee Candle o kompozycji zapachowej Snow In Love. Posiadam także wosk z tej linii. Powiem jedno, zdecydowanie można się w tym zapachu zakochać. Skoro nie ma śniegu za oknem, niech będzie i taki zapachowy, prosto ze słoja lub kominka z woskiem. :)

Zapach Snow In Love kojarzy mi się z zimowym wieczorem przy kominku, kiedy otulona jestem nie tylko w koc, ale także w przyjemne, ciepłe i zmysłowe, kremowe aromaty. Nie jest to zapach korzenny, nie czuć w nim także nic ciężkiego i przytłaczającego. Wręcz przeciwnie, jest to dość rześka nuta zapachowa, przynosząca na myśl zimowy spacer w lesie. Mróz, drzewa, śnieg i pachnący szal, który otula lekkim aromatem paczuli połączonym z lekkim pudrowo-kremowym dodatkiem. Zapach wyraźny i zdecydowanie umilający zimowe wieczory. Możecie go kupić między innymi tutaj. Zdecydowanie polecam ten zapach. :)

Wosk z tej linii pachnie dużo intensywniej niż świeca. Dla mnie nie jest to wadą. Wosk wystarczy palić krótko, żeby całe pomieszczenie, czy część mieszkania przeszła niesamowitym aromatem.
Natomiast jeśli chodzi o tę świecę – może się palić kilka godzin, a woń nie staje się ani na chwilę męcząca, delikatnie aromatyzując przestrzeń. Jeden wosk starcza mi średnio na co najmniej 6-10 paleń (porcjuję na kawałki), zaś średnia świeca wystarczy mi chyba na długie miesiące. Pali się bardzo wolno, wosk wytapia się w niej równo, a ubytek po kilku godzinach jest niewielki. Stwierdzam, że warto zainwestować w taką świecę, jeżeli zapach nam się podoba, gdyż starczy ona na długi bardzo czas. Na pewno nie jest to moja ostatnia świeca Yankee Candle. :)

Pachnące Snow In Love pozdrowienia,

Mikry Zakątek
(Ania)

Powitanie w Mikrym Zakątku

Witajcie,

Chciałabym Was przywitać na moim nowym blogu. :) Równocześnie chciałabym Was zachęcić, abyście zaglądali tu częściej. Być może kiedyś, ktoś z Was natknął się na mój poprzedni blog: Różności w większości okiem i dłońmi robione – http://okiemidlonmi.blogspot.com/, który przeszedł transformację i jest teraz blogiem kulinarnym, który prowadzę z moim Narzeczonym. Życie bywa przewrotne i wspaniałe. :) Zapraszam Was i tam. Dzielimy się na nim naszymi kulinarnymi inspiracjami i sprawdzonymi przepisami. Realizujemy naszą pasję w kuchni i nie tylko. Polecam Wam Okiem i Dłońmi –Kulinarne różności. :)

Jednak brakowało mi miejsca, gdzie mogłabym się z Wami podzielić moimi babskimi opiniami i przemyśleniami. Czasem sama szukam pewnych informacji i mam w głowie, co ja bym w tej kwestii powiedziała, lub jaką ja mam opinię. Dlatego postanowiłam założyć tego bloga i jakby po części reaktywować starego – taki Mikry Zakątek. Mikry, bo ma to być taki mały kawałek mojej przestrzeni i tego co mi w głowie siedzi. Zatem będzie mi bardzo miło naskrobać dla Was słów kilka. Będzie o kosmetykach, tych kupionych i tych z półproduktów. Znajdziecie też tu coś o własnoręcznie robionej biżuterii, czy też jakiś wydzierganych cudach. Coś o książkach, czy akcesoriach też tu znajdziecie. Będzie szeroko na róże tematy, ponieważ w mojej głowie (o zgrozo!)  wiele rzeczy i myśli się kłębi. Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że będzie to  blog tzw. lifestylowy. Każdy znajdzie coś dla siebie. :)
Mikry Zakątek Babskiego Świata

Pozdrawiam Was serdecznie,

Mikry Zakątek
(Ania)

niedziela, 10 lutego 2013

Płukanka do włosów - pokrzywa, zielona herbata & ocet jabłkowy

Witajcie,

Dziś mała refleksja nad gonitwą za lśniącymi włosami.

Od 2 miesięcy stosuję do mycia włosów Rossmann, Babydream fur Mama, Wohlfuhl-Bad (Balsam do kąpieli) (recenzje na wizażu), jako odżywkę Inter Fragrances, Seboradin, Balsam regenerujący z żeń - szeniem do włosów suchych i zniszczonych (recenzje na wizażu) oraz Mila - Hair Cosmetics, Maska mleczna do włosów z proteinami (recenzje na wizażu), przy czym maska jest przeze mnie trochę tuningowana, ale o tym innym razem. 
Taki zestaw sprawdza się u mnie o tyle, że nie przyspiesza mi przetłuszczania włosów i nie obciąża ich. A moje cienkie, tłuste u nasady a suchych końcach, niezmiennie skłonne do wypadania, farbowane włosy obciążyć wyjątkowo łatwo. Jednakże po dłuższej przerwie w farbowaniu moim piórom ciężko było odzyskać blask, czy połysk. Włosy myję codziennie, ale nie chciałam im "przedobrzyć", zatem razem z powyższym zestawem zaczęłam stosować 2-3 razy w tygodniu płukankę. Poczytałam i skomponowałam sobie pewien zestaw. O zaletach pokrzywy oraz zielonej herbaty nie będę się tu rozpisywac, bo myślę, że większość z Was je zna. Podobnie w przypadku płukanek octowych.

Płukanka z pokrzywą, zieloną herbatą i octem jabłkowym:
  • 1 torebka pokrzywy ekspresowej (obojętna firma) zaparzona w szklance wrzątku, zostawiona na noc pod przykryciem (bez wyjmowania torebki)
  • 1 torebka zielonej herbaty (obojętna firma) zaparzona w szklance, zostawiona pod przykryciem na noc (bez wyjmowania torebki)
  • ocet jabłkowy, najlepiej ekologiczny/organiczny, niefiltrowany, ja najczęściej stosowałam ocet enerBio (dostępny w Rossmann)
  • 1 szklankę pokrzywy mieszam z 1 szklanką zielonej herbaty w takim plastikowym litrowym dzbanku, dodaję 4 łyżki stołowe octu jabłkowego, dolewam szklankę letniej wody z kranu i taką mieszanką polewam włosy po spłukaniu odżywki.
Efekty na moich włosach:
  • włosy o bardziej miękkie i błyszczące niż bez tej płukanki
  • nie przyspiesza przetłuszczania, a wręcz mam wrażenie, że wydłuża czas ich świeżości, jednakże końce nie za bardzo ją lubią, gdyż jak większość płunaknek ziołowych może wysuszać
  • włosy są lżejsze i bardziej puszyste
  • nie zauważyłam większego wpływu na regenerację włosów
  • uspokojona skóra głowy, czyli mniej swędząca
  • moje włosy nawet po uprzednim solidnym nawilżeniu i odżywieniu po tej płukance się elektryzują, czego nie mają w zwyczaju bez niej
  • wspomaga walkę z wypadaniem.


Czy będę ją stosować dalej? Raczej nie, bo mam mieszane uczucia. Sama nie wiem jak podsumować jej stosowanie, chyba jednak w moim przypadku minusy przeważają - czyli elektryzowanie i wysuszenie końcówek - czyli nie to o czym marzę, przy zapuszczaniu włosów. Jedynie myślę nad wcieraniem naparu z pokrzywy i zielonej herbaty w skórę głowy, jako wspomaganie walki z wypadaniem. 
Miałyście podobne doświadczenia?

Pozdrawiam i miłego dnia Wam życzę :) 

Mikry Zakątek

środa, 14 listopada 2012

Potrójny ratunek dla maltretowanych dłoni

Witajcie,

Dziś przedstawię Wam mój zestaw ratunkowy przeznaczony dla moich zamęczanych i torturowanych dłoni.  



Zestaw, jak widać na powyższym zdjęciu składa się z rękawiczek pielęgnacyjnych Eco Tools, kremu do rąk Garnier Skin Naturals z masłem shea oraz organicznego oleju makadamia. Efekt około miesięcznego zużywania i smarowania to: prawie dwie zużyte tubki kremu, 1/3 zużytej buteleczki oleju i kilkanaście prań rękawiczek oraz - zdecydowane odżywienie, nawilżenie (trwałe) i wygładzenie dłoni :)

Moje dłonie, to dłonie zmaltretowane. Ciągłe mycie rąk noszenie rękawiczek jednorazowych w pracy robi swoje, że tak ładnie powiem. Są wiecznie przesuszone, potrafią popękać i często robią się czerwone i szorstkie. Do tego wrażliwa skóra na nich, nie tolerująca większości mydeł w płynie, ani żadnych wyciągów owocowych. Multum przetestowanych kremów, brak idealnego, kremy na receptę od dermatologa, maści. Czasem gdy jest źle, sięgam nawet po maści sterydowe, kiedy to już naprawdę nie mogę sobie z nimi dać rady i zaczyna się jakiś stan zapalny z podrażnienia.
 
Bambusowe rękawiczki pielęgnacyjne ECO TOOLS.
Są dostępne w sieci Rossmann. Według producenta wspomagają działanie kremów, czy maści stosowanych na dłonie. Mają też odprężać zmęczone dłonie. Ale wiadomo, że same raczej tego nie zrobią. Lubię je, ponieważ są bardzo cieniutkie, delikatne, nie uciskają, a założone na nakremowane dłonie, ale najważniejsze, że naprawdę wspomagają regenerację dłoni i działanie stosowanych specyfików. Także zdecydowanie polecam.

Krem do rąk Garnier Skin Naturals, Nawilżająca Pielęgnacja z ekstraktem z masła shea, Skóra wysuszona, Odżywianie.




Jak obiecuje producent - ma to być krem, który szybko się wchłania, zapewnia 24-godzinne nawilżenie, ma zregenerować i odżywić skórę dzięki ekstraktowi z masła shea oraz dzięki obecności lizatu bakterii probiotycznych ma wzmocnić naturalną barierę ochronną skóry i chronić ją przed działaniem szkodliwych czynników zewnętrznych. Pomyślałam sobie - coś może w końcu dla mnie, a raczej dla moich przesuszonych i pękających dłoni. Tajemniczy, dla niektórych bardziej lub mniej "Bifidus" jak to producent napisał na opakowaniu, to w sumie w moim odczuciu nie wiadomo co - producent nie precyzuje dokładnie z czego i jakich bakterii jest to lizat, co mnie, jako mikrobiologa, jakoś jednak trochę obruszyło, no ale niech będzie, że przewrażliwiona jestem i się czepiam ;) 
Składu nie ma złego, kilka olei, masło shea (jego zalet nie muszę wymieniać, bo na pewno obiło Wam się wiele dobrego o uszy na jego temat) nie jest wymienione na końcu, więc generalnie nie jest źle. Plusem dla mnie jest brak mocznika w składzie, gdyż jest dla mnie alergenem i tylko pogarsza stan moich dłoni, dlatego na wstępie krem dostał za to wielkiego plusa. 
Moje wrażenia po samym kremie - bardzo szybko się wchłania, nie zostawia lepkiej warstwy, skóra jest wygładzona i nawilżona. Jednak musiałam się smarować bardzo często, gdyż efekt nie był trwały, czyli doszłam do wniosku, że muszę ten krem podkręcić, żeby był lepszy. Skoro olej z orzechów makadamia sprawuje się dobrze na włosach, a miałam go w lodówce, to postanowiłam spróbować i nie żałuję, wręcz przeciwnie :)

Organiczny Olej Makadamia (zrobsobiekrem.pl).

Pierwsze co mogę powiedzieć i moje pierwsze wrażenie, to to, że pachnie cudnie, jakby prażonymi orzechami. Więc to wielki plus, bo niektóre oleje to potrafią....nie-pachnieć delikatnie mówiąc ;) Podobno orzechy makadamia są jednymi z najsłodszych orzechów.
Skład: Macadamia (Macadamia ternifolia) Seed Oil.  
Jest to olej dość tłusty i treściwy, bardzo odżywczy, działający regenerująco. Ten akurat (z ZSK), jest organiczny, pochodzi z Afryki i posiada certyfikat Soil Association. Dokładny opis i opinie możecie znaleźć Olej-makadamia-ORGANICZNY . Uważa się go za olej odpowiedni zwłaszcza do skór suchych, wrażliwych, łuszczących się. Olej stosowany bezpośrednio na skórę dość szybko się wchłania, co też jest jego niewątpliwym plusem - sprawdziłam i potwierdzam. W jego składzie znajduje się olej oleopalmitynowy, ale nieważna nazwa, ważne, że działa on na naszą skórę, jak naturalnie wytwarzane przez nią sebum - taki prawie nasz naturalny ochraniacz :) 
Ważne!!!! Jedna bardzo ważna uwaga - orzechy makadamia podobnie jak czekolada, winogrona, awokado, kawa i czosnek są toksyczne dla psów i kotów, więc jeśli mamy takiego pupila to nie głaszczemy go, gdy stosujemy ten olej na dłonie i uważajmy, gdzie go kładziemy. 
 
Stosowałam go do włosów i tam się sprawdził, ale o tym innym razem, więc postanowiłam nim poddać tuning'owi powyższy krem do rąk. Tuning'owanie obywało się tak - do wyciśniętej na dłonie porcji kremu Garnier'a, dodawałam 6-10 kropli oleju makadamia, mieszałam palcem i potem wsmarowywałam w dłonie. A następnie oczywiście rękawiczki bambusowe, chociaż na 15 minut, do godziny, bo nie umiem w nich spać ;) Efekt jest taki, że po miesiącu smarowania takim mazidłem, najczęściej na noc, a trakcie dnia samym kremem dłonie mam o wiele bardziej nawilżone, gładsze, a efekt ten się utrzymuje w trakcie dnia. Dłonie się tak nie przesuszają no i póki co nie pęka mi na nich skóra, nie są podrażnione, mniej reagują na mycie i rękawiczki jednorazowe, więc dla mnie to duży sukces. Nie jest to skomplikowane ulepszanie kremu, olej makadamia nie jest bardzo drogim olejem i jest wydajny (ok 8 zł za 30 ml, z czego w ciągu miesiąca stosowania codziennego na dłonie i kilka razy na włosy, zużyłam może ok 10 ml = bardzo wydajny). Zakochałam się w takim połączeniu oleju z orzechów makadamia i tego kremu do rąk, bo moje dłonie już dawno tak dobrze się nie miały. 
Cytując jakąś reklamę, nie pamiętam jaką - zdecydowanie polecam :)

Pozdrawiam orzechowo :)

Mikry Zakątek

piątek, 2 listopada 2012

Kwas migdałowy oraz Tonik z kwasem migdałowym (5%)

Witajcie,


Osobiście w kwasie migdałowym się zakochałam, ponieważ pomógł mojej mieszanej, z bardzo tłustą strefą T, nastawionej negatywnie do wszystkiego co owocowo-pochodne (uczulenia), wrażliwej, hormonalnymi zmianami trądziko-podobnymi, zdolnej do zapchania się wszystkim skórze. Stosuję go w formie toniku, w stężeniu 5%. Po pierwszych 2 tygodniach stosowania nie mogłam uwierzyć, że moja skóra może być tak uspokojona i ładnie wyglądać bez podkładu :) Cudotwórca :)
 
Tytułem wstępu:

Wiele kwasów hydroksylowych znajduje zastosowanie w przemyśle kosmetycznym, a tym samym ląduje na naszych półkach w postaci kremów, toników, żeli, preparatów punktowych, balsamów i tak mogłabym jeszcze długo wymieniać. 
Generalnie kwasy hydroksylowe możemy podzielić na cztery grupy:
- AHA (α-hydroksykwasy) - np. kw. mlekowy, kw. migdałowy, kw. glikolowy
- BHA  (β-hydroksykwasy) - np. kw. salicylowy
- LHA ( β-lipohydroksykwasy) - np. kw. 5-kapriolowosalicylowy
- PHA (polihydroksykwasy) - np. kw. laktobionowy.

Kwasy hydroksylowe są eksfoliantami chemicznymi - po mojemu złuszczacze niemechaniczne - czyli złuszczają skórę. O tym jak bardzo złuszczające działanie - i jak głęboko ingerujące, będzie miał dany kwas, lub produkt z jego dodatkiem, decyduje jego stężenie. W bardzo niskich stężeniach ( do około 2%), zazwyczaj będą mieć działanie nawilżające. W przypadku kwasu migdałowego - czyli AHA, bezpiecznym do stosowania w domu stężeniem jest 5-10% i jest to wtedy złuszczanie kosmetyczne, jednakże bardziej delikatne i stopniowe. Wyższe stężenia kwasów hydroksylowych (powyżej 30%, do 70%) są stosowane w profesjonalnych peelingach chemicznych. 

O zaletach stosowania kwasów można pisać długie elaboraty, ale ja nie będę teraz tego tutaj robić. Każdy też może dobrać kwas odpowiedni do jego problemów i typu skóry. 

Kwas migdałowy.

Można go znaleźć w gorzkich migdałach i jest otrzymywany przez hydrolizę wyciągu z tych "orzechów". Daruję sobie chemiczną i naukową nomenklaturę co z czego ;)
Polecany jest osobom nie tolerującym kwasy glikolowego. Działa wolniej, czyli łagodniej, niż inne kwasy, ale przez to jest łatwiejszy w stosowaniu. Jest to wielki plus, zwłaszcza dla osób zaczynających przygodę z kwasami, ale również dla osób z kłopotliwą czy wrażliwą skórą. Nie wywołuje na ogół przebarwień pozapalnych oraz nie uwrażliwia skóry na działanie słońca - brak ryzyka przebarwień. Jednakże przezorny zawsze ubezpieczony i polecam na twarz jakiś filtr w czasie jego stosowania kłaść. To taka moja osobista sugestia, choćby dlatego, żeby się wolniej skóra nam starzała ;)
W niskich stężeniach (do 10%) polecany jest do stosowania w pielęgnacji skór trądzikowych, mieszanych, zanieczyszczonych, skłonnych do zapychania (moja to uwielbia :/ ). Ma wtedy działanie złuszczające - ale nie jest to złuszczanie widoczne i nie odstają nam płaty suchych skórek ;), działa także regenerująco i stymulująco w głębszych warstwach skóry. Może być też stosowany w formie peelingu chemicznego w wysokich stężeniach. 

Przy regularnym stosowaniu możemy zaobserwować:
- zmniejszenie i regulacja produkcji sebum, czyli przetłuszczania się skóry
- wygładzenie skóry oraz wyrównanie i poprawa jej kolorytu
- rozjaśnienie przebarwień
- oczyszczenie skóry
- zmiękczenie skóry oraz spłycenie warstwy rogowej naskórka
- skóra odzyskuje elastyczność i jędrność.

To był telegraficzny skrót. Więcej można przeczytać tutaj i tutaj. 

Tonik z 5% kwasem migdałowym. 

Przepis na tonik znalazłam w receptariuszu na stronie http://www.mazidla.com/
Można wykonać wersję z kwasem hialuronowym lub z taką substancją nawilżającą jak hydromanil. Jako, że w hydromanilu znajdziemy glicerynę - mnie ona bardzo zapycha, wybrałam wersję z 1% kwasem hialuronowym. 
Dokładny przepis znajdziecie tutaj :) 
Poniżej zdjęcie przykładowych składników :)

Przeszkadzała mi konsystencja toniku  według tego przepisu i po zasięgnięciu porady u mądrym źródle, zmniejszyłam ilość kwasy hialuronowego, na korzyść hydrolatu. I tak oto wygląda mój przepis:
- hydrolat szałwiowy bułgarski 16 ml
- kwas hialuronowy 1%  2,6 ml
- kwas migdałowy 1,25 ml
co daje razem 19,85 ml toniku.
Do odmierzonej porcji hydrolatu dodaję kwas migdałowy i wstawiam zlewkę do kąpieli wodnej - miseczki z wodą, która jakieś 5 minut wcześniej się gotowała. Kilka razy mieszam bagietką (bromokrzemową) i gry kwas się rozpuści, dodaję kwas hialuronowy. Mieszam bardzo dokładnie - czasem mini mikserem do ubijania piany z mleka ;), lub bagietką. Wyjmuję z kąpieli wodnej. Czekam aż chwilę ostygnie i sprawdzam pH, czyli odczyn. Zazwyczaj muszę pH podwyższyć - dodaję sodę oczyszczoną, nawet taką kuchenną. Po wykonaniu przechowuję w lodówce, ponieważ wykonuję wersję bez konserwantów. 

Efekt na mojej skórze był dość szybki i rewelacyjny. Zaczęłam go stosować w mega wysypie - łącznie 32 zmiany na twarzy. Po 5 dniach - widoczne spłaszczenie bolących podskórnych gól i brak nowych. Hurrra!!!! :) Piałam z zachwytu i stosowałam dalej. Efekt - po 2 tygodniach - możecie spojrzeć na początek postu :)
Moje najważniejsze obserwacje po prawie 2 miesiącach stosowania - zmiany dużo szybciej się goją i nie ma po nich plam-przebarwień na mojej skórze. Obecnie jeśli coś mi wyskoczy to 1 góra 2 zmiany na jakiś czas, a co najważniejsze są małe, płytkie i szybko znikają. Moja skóra zyskała bardziej jednolity i ożywiony koloryt, jest wyraźnie wygładzona - praktycznie brak zaskórników, zwężone i domknięte pory. Bardzo zmniejszyło się przetłuszczanie  - nie muszę poprawiać make-up'u przez 6-7 godzin, bo nic się nie świeci, nie spływa i dobrze wygląda. A co jest dla mnie genialnym efektem - mogę się nie malować, a skóra wygląda dobrze, nie trzeba wiele tuszować - bez porównania do stanu poprzedniego. Mogę wyjść z domu nieumalowana, wtedy kiedy tylko mam taką ochotę :) 
Także polecam serdecznie wypróbowanie :)

Pozdrawiam serdecznie :)


Mikry Zakątek

piątek, 26 października 2012

"Shantaram" Gregory David Roberts, czyli książka, którą uwielbiam

Witajcie,

"Shantaram", czyli "boży pokój", powieść G. D. Roberts'a, to książka, którą pochłonęłam, dosłownie, z całą pewnością do niej wrócę nie raz. Uwielbiam ją po prostu, a niewiele trafia nam się książek w życiu, o których można to powiedzieć.

Ale tytułem wstępu, czyli co to i o czym to. 

Jest to powieść przygodowa i autobiograficzna. I to połączenie chyba mnie uwiodło najbardziej - czyli to, że wydarzyło się to naprawdę. Australijczyk, pisarz, uzależnia się od heroiny i od popełniania napadów rabunkowych....z imitacją broni w ręku. Traci rodzinę - żonę, małą córkę i stabilny grunt pod nogami. Trafia do więzienia, jednego z najlepiej strzeżonych w Australii, gdzie nabywa niezbędnych umiejętności, które przystosowały go do życia i przeżycia w więzieniu. I dobrze, bo przydały mu się w przyszłości w najmniej spodziewanych okolicznościach, zarówno w życiu w Bombaju, jaki w indyjskim więzieniu oraz....w Afganistańskich pustkowiach w czasie przemycania broni, czy też zdobywaniu względów kobiety, teoretycznie tej jedynej. Ale wracając do więzienia w Australii, to ucieka z niego. Ucieka przez Azję, Afrykę, Europę, ale nowe "gniazdo" znajduje w Indiach, nie tylko w tym miejscu na globie, ale i w sercach tamtejszych ludzi, czy to żyjących w slumsach, czy...to u przywódcy mafii, czy też innych typów nie do końca spod jasnej gwiazdy. Tak, mafii. Staje się fałszerzem, przemytnikiem, handlarzem bronią, generalnie najemnikiem mafii. W przywódcy mafii, Kadirbaja, znajduje to, czego nigdy nie znalazł i nie zaznał od własnego ojca. Staje się on jego mentorem, opiekunem, przewodnikiem duchowym, pomimo ateizmu Lina - takie imię, pseudonim przyjmuje nasz bohater - Shantaram. 
Gdzieś w międzyczasie poznaje niebezpieczną i piękną Karlę, która wzbudza w nim mieszankę uczuć wszelakich, ze wskazaniem na miłość oraz namiętność. Jednak nie jest to romans jak z bajki. Ich drogi rozchodzą się i splatają ponownie, zawsze w czarnych okolicznościach. Nigdy też nie dojdzie to "happy end'u", gdyż jak się okaże....ona też była z mafii i jest kobietą zimną, z mroczną przeszłością, nie mającą zbyt wielkich pokładów uczuć w sobie. A poza tym perfidnie wykorzystała Lin'a vel Shantaram'a wtedy, kiedy był jej potrzebny w załatwianiu "spraw". Wiedziała o nim więcej, niż on mógł się kiedykolwiek o niej dowiedzieć. 
Jednakże Shantaram nie jest bohaterem negatywnym, choć tak mogłoby się wydawać. Bo z czym mógłby się kojarzyć uciekający z więzienia typek, który związuje się z mafią? Ma dobre serce. Tak, wiem, brzmi to jak szczyt mojej naiwności. Ale w tej książce nie ma bohaterów ani czarnych ani białych. Każdy jest mozaiką. Mozaiką uczuć, pragnień, celów, zmartwień, grzechów, namiętności, radości. I ten brak jednoznacznej oceny różnych postaci przewijających się na stronach tej powieści, też jest urzekający. Mamy to ocenić sami. W naszych głowach poprzez filtry rozumu czy serca. Każdy z nich o coś walczy, czy to dla siebie, czy za lub dla innych, czy dla jakiś innych wyższych celów. Jedni chcą pomóc swoim ciemiężonym rodakom ( mafia Kadirbaja przemycająca broń do Afganistanu, by jego ludzie mogli walczyć z najeżdżającymi ich Rosjanami), inni pomścić osobiste krzywdy, inni odkupić swoje winy, a jeszcze inni szukają adrenaliny. 
Lin swoje indyjskie imię Shantaram, czyli "boży pokój" otrzymuje od rodziny swojego indyjskiego przyjaciela, Prabaker'a, z którym mieszka w slamsach Bombaju przez dłuższy czas na początku swojej wielkiej indyjskiej przygody. W slamsach Lin prowadzi coś na kształt "kliniki", mieszkańcy przychodzą, by opatrzył im mniejsze czy większe rany, czy pomógł w chorobie - dzięki lekom zdobytym na lewo z transportów dla trędowatych. Tak, tak, też mafia ;) 
Lin, czyli sam autor odnajduje tu przyjaciół, takich na śmierć i życie, odnajduje sens swojego życia, czy jak kto woli - przeznaczenie, a co najważniejsze poznaje siebie, dowiaduje się prawdy o sobie i swoim życiu z różnych perspektyw.
I tak przez całą książkę, mieszanka uczuć, piękna ekskluzywnych hoteli i hindusek, cuchnących slumsów, pachnącego jedzenia, kokosowego aromatu olejku wcieranego we wołosy przez hinduski, blizn i ran po porachunkach czy walkach. W tle znajdziemy też kilka okruchów historii Indii. Nie zabraknie też lewych i prawych interesów w słynnym już bollywood ;) 
Książka trzyma w napięciu, nie czuje się ilości przeczytanych stron, a gdy dotarłam do ostatniej, to w mojej głowie od razu zabrzmiało - już? koniec? nie, szkoda, chcę jeszcze!!!!! Jest to książka, której po przeczytaniu nie ma się dość, chce się więcej, zostawia niedosyt. Chłonie się ją wieloma zmysłami. Przynajmniej ja ją tak pochłonęłam :)

Jednak co dla mnie w niej bezcenne, to pomimo całej otoczki przygodowej, wiele tam filozoficznych niuansów. Także zdecydowanie zgadzam się, że jest to książka w jakimś sensie filozoficzna. Na czym oczywiście książka materialnie ucierpiała - pozakreślałam wiele miejsc, z przesłaniem, czy też trafnym podsumowaniem rzeczywistości. Tak już mam, że zakreślam, podkreślam różne rzeczy :) 

Wszystkich cytatów pozakreślanych przeze mnie Wam nie przedstawię, przepisywałabym je do jutra, ale takich szczególnych dla mnie kilka Wam naskrobię. 

"Są takie kobiety. Istnieje taka miłość. Z tego, co widzę, prawie każda jest taka. Serce zaczyna bić jak przeciążona szalupa ratunkowa. Żeby nie zatonęła, wyrzuca się za burtę dumę, szacunek dla samego siebie i niezależność. Po jakimś czasie zaczyna się wyrzucać ludzi - przyjaciół, znajomych. I to ciągle za mało. Szalupa nadal tonie, a ty zaczynasz rozumieć, że zatoniesz razem z nią. Widzę, jak to spotyka tutaj większość dziewczyn. Chyba dlatego mam dość miłości."

"Jego zwyczajne, niepiękne słowa były najczystszym wyrazem tego, co dobrze znają wszyscy więźniowie i każdy, kto żyje wystarczająco długo - że cierpienie, każde cierpienie to coś, zawsze dotyczy tego, co utraciliśmy. Kiedy jesteśmy młodzi, sądzimy, że cierpienie to coś, co ktoś nam może zadać. Kiedy przybywa nam lat - kiedy zatrzaskują się jakieś stalowe drzwi - wiemy już, że prawdziwe cierpienie mierzy się tym, co nam odebrano."

"Nie ma na świecie nic bardziej miękkiego i przyjemnego w dotyku od kobiecego uda. Żaden kwiat, puch ani materiał nie może się równać z tym aksamitnym szeptem ciała. Wszystkie kobiety, choćby pod innymi względami los potraktował je niesprawiedliwie, grube i chude, piękne i brzydkie, mają tę jedną doskonałość. W dużej mierze to dlatego mężczyźni tak pragną kobiety i tak często wmawiają sobie, że je naprawdę posiedli: dla tych ud, dla tego dotyku."

"Nie wiem, co przeraża mnie bardziej, 
Siła, która nas miażdży,
Czy nasza wieczna wytrzymałość."

"Czasami płaczemy wszystkim z wyjątkiem łez."

"Wcześniej czy później los styka nas ze wszystkimi ludźmi, jednym po drugim,  którzy pokazują nam, kim możemy i kim nie powinniśmy się stać. "

i długo bym tak jeszcze mogła ;)

W krótkich żołnierskich słowach na koniec - to bardzo mądra i wciągająca książka. Autor spisał ją po dokończeniu odsiadki. Nic dziwnego, że książka stała się hitem na świecie. 
Z całego serca polecam, bo naprawdę warto :) I chyba zgadzam się, ze słowami Jonathan'a Carroll'a o niej, zapisanymi na jej okładce ( widać na pierwszym zdjęciu:) ).....resztę pozostawiam Wam :)

Pozdrawiam ciepło  :)

Mikry Zakątek


środa, 24 października 2012

Biżuteryjne twory

Witajcie,

Dziś chciałam Wam pokazać i się pochwalić wytworami swoich dłoni. 




Dwie bransoletki typu Shamballa, czyli plecione jak makrama, u mnie w wersji z koralikami. Zrobiłam ich około 10, ale żeby nie zanudzać, pokazuję Wam na zdjęciu dwie. Brązowa to bawełniany woskowany sznurek i drewniane koraliki żółte oraz kokosowe w odcieniu żółci. Szara bransoletka to również bawełniany woskowany sznurek - szary oraz szklane koraliki, przeźroczyste. Wszystkie komponenty zakupione zostały najprawdopodobniej w sklepie internetowym Qunszt. Najprawdopodobniej, ponieważ długo leżały w moim magicznym pudle z półfabrykatami i koralikami wszelakimi, i już po prostu nie pamiętam czy to dokładnie z tego sklepu. Sposób wykonania podpatrzyłam między innymi tutaj oraz tutaj. Jest mnóstwo przydatnych filmików z dość dokładnymi instrukcjami. 

Trzecia rzecz to kolczyki - z koralików kokosowych w kolorze ciemnego brązu oraz srebrne bigle oraz krawatka. Są dość spore - same liście kokosowe mają około 5-6 cm, ale są niezwykle lekkie - jak to skorupka kokosa. Takie trochę jesienne są, ale bardzo je lubię. Zrobiłam je dość dawno, a ich wykonanie było bardzo proste. 


Chyba idzie zima, bo siedzę z kubkiem herbaty zielonej z pigwą i się od tego kubka próbuję ugrzać. ;) 


Pozdrawiam jesiennie :) 


Mikry Zakątek

wtorek, 23 października 2012

Kosmetyczna recenzja Nr 1 - Peeling ze skały wulkaniczej oraz Korund - mikrodermabrazja.

Witajcie,

Dziś przedstawię swoją ocenę dwóch rodzajów peelingów mechanicznych. Jak wszem i wobec wiadomo złuszczanie wierzchniej warstwy skóry ma ogromne znaczenie dla kondycji naszej skóry na całym ciele. Jest kluczowe, jeśli chcemy aby inne aplikowane na naszą skórę produkty miały szansę zadziałać. O innych zaletach peelingowania chyba nie muszę pisać. :) 

Także do rzeczy.:)


Peeling ze skały wulkanicznej (ZSK - zrobsobiekrem.pl):




Cały opis można znaleźć tutaj Peeling-ze-skaly-wulkanicznej , na stronie producenta. 

Produkt przychodzi do nas w pojemniczku, ale niestety nie odkręcanym, a wieczko jest nasuwane, trzyma się ciasno, ale czasem można go trochę rozsypać, jak się będziemy spieszyć z otwieraniem ;) Także - ostrożnie przy otwieraniu :)
Moje odczucia to przede wszystkim wydajność no i wydajność. Stosuję go nie tylko na twarz, ale na całe ciało. Odrobina (np. łyżka od herbaty) wymieszana z żelem pod prysznic (np. 1/5 szklanki) powinna starczyć na dość porządny peeling ciała. Chyba, że ktoś ma ochotę na mocniejsze złuszczanie, to musi sam sobie ustalić proporcje :) Czasem dodaję go do peelingu kawowego - czyli resztek po zaparzonej w kawiarce kawy zmieszanych z żelem pod prysznic. Złuszcza dość delikatnie jak na peeling mechaniczny, ale dokładnie. Skóra jest zdecydowanie wygładzona, nie jest podrażniona, zdecydowanie poprawia się jej koloryt. Pomaga pozbyć się wrastających włosków po depilacji, ale to dopiero po 2-3 zastosowaniu na dotknięte tym problemem partie ciała.
Jeśli chodzi o twarz, to lubię go wymieszać z olejkiem z pachnotki i pomasować twarz, ale lubię też użyć go z żelem do mycia twarzy ( dokładnie z tym firmy Tołpa zel_do_mycia_twarzy ). Również na twarzy nie wywołuje u mnie podrażnień, a skórę mam bardzo wrażliwą, ale mieszaną, zdolną do zapychania przez prawie wszystko ;) Buzia jest wygładzona i bardziej żywa w kolorze ;) 
Jest zdecydowanie łagodniejszy i mniej agresywny od korundu, zatem może to być bardzo trafiony wybór dla osób, dla których korund jest zbytnim mocarzem ścierającym.
Spotkałam się też, że niektórzy mieszają go z mleczkiem do demakijażu. Każdy musi znaleźć swoją wersję :) Może być też dodawany do maseczek - i wtedy podczas ich zmywania wykonujemy masaż skóry twarzy, także ma dość wszechstronne zastosowanie.
Zdecydowanie pozostanę mu wierna i nie zdradzę go z drogeryjnymi peelingowcami. Jest to mój ścieracz numer 1, szary, niepozorny, ale niesamowity w działaniu :)

Korund - mikrodermabrazja ( ZSK zrobsobiekrem.pl):









Tutaj znajdziecie opis na stronie producenta Korund-mikrodermabrazja
To ścieradełko przychodzi w zakręcanym słoiczku, co jest wygodniejsze, bo nie trzeba się czasem siłować z opakowaniem ;) 
Stosuję go tylko na twarz, szyję i dekolt. Jest to najmocniejszy i najbardziej agresywny pan ścierający z jakim miałam do czynienia. Trzeba uważać, żeby nie trzeć się nim za mocno i nie za długo, bo można się.....zatrzeć ;) Tak, wiem, co mówię, bo mi się to zdarzyło przy drugim użyciu - pięknie podrapany nos i broda z boku. Nigdy nie zdarzyło mi się to z żadnym ścieradełkiem.Także ostrożnie. Skóra po użyciu - podobnie jak poprzednika - z żelem lub z olejkiem z pachnotki jest bardzo gładka i poprawia się jej koloryt. Mojej wrażliwej skóry nie podrażnia. Warto jednak się powstrzymać przy zmianach skórnych, bo ze względu na jego agresywność i ingerencję w zewnętrzną warstwę skóry można sobie co nieco poroznosić. 
Dla lepszego efektu wygładzenia i oczyszczenia oraz poprawy kondycji skóry warto stosować go np. dwa razy w tygodniu przez 3 tyg. Efekt powinien być zbliżony do mikrodermabrazji, ale podkreślam, zbliżony i bardziej łagodny - bo stopniowy. 
To mój faworyt jeśli mam potrzebę mocniejszego złuszczenia, lub czuję, że chcę odmiany od peelingu ze skały wulkanicznej. Taki błyszczący klejnocik w słoiczku. :)

Pozdrawiam Was ciepło,


Mikry Zakątek